Jeden z tych filmów, w którym kluczową rolę odgrywają spojrzenia. To one zdradzają dużo fabuły, znakomicie odzwierciedlają nastroje postaci. Anya Taylor-Joy jest w tym kapitalna. Na początku seansu miałam wrażenie, że tytułowa Emma zdominuje film i przyćmi pozostałe postacie, ale całe szczęście tak się nie stało. Na uwagę zasługują ładne kadry, stroje i scenografią. Sama historia bardzo wciągająca. Są momenty, w których można się wzruszyć. Wyszłam z kina bardzo zadowolona.
Ja też byłam zadowolona. Film jest taki orzeźwiający. Nawet zastanawiam się czy nie iść jeszcze raz. Aktorstwo jest świetne. Mamy dużo spojrzeń i emocji w filmie dzięki temu widać uczucia. Bohaterowie pozostali w powieściowej konwencji jednak posiadają pewne zmiany. Zazwyczaj siostrę Emmy i jej rodzinę traktowano epizodycznie. Tutaj mamy ich trochę więcej. Również więcej mamy emocji pomiędzy panem Martinez i Harriet. O Knightleyu i Emmie nie wspomnę. Bo w końcu coś przeżywają i siłują się z emocjami. A zazwyczaj to było gdzieś za kamerą.
Ja prawdę mówiąc nie znam ani pierwowzorów, ani wcześniejszych ekranizacji. Za to ujęła mnie lekkość z jaką zrobiono ten film, że nie sposób się nudzić. No i było sporo emocji. Fantastyczna obsada.
Wszystkie role świetnie zagrane. Dobrze dobrana muzyka i świetne zdjęcia. Film nie jakiś specjalnie męski ;-), ale ja bawiłem się dobrze. Miranda Hart jak zwykle prześmieszna.
Mnie też się spodobał, był uroczy i lekki. Najjaśniejsze punkty to kapitalny Bill Nighty i przepiękne krajobrazy.