Jeśli śledząc naszą politykę wzdychacie do spiżowego wzorca demokracji zza oceanu, warto sięgnąć po "Burzę..." aby ochłonąć. Owszem, pół wieku temu politykę w USA robiło się w ładniejszym stylu, brudne chwyty pozostawiając co do zasady poza salą posiedzeń. Nie znaczy to jednak, że nie było ich w ogóle.
Film obejrzałem głównie dla Henry'ego Fondy. Zagrał dobrze, ale daleko tej roli do jego epokowych występów np. w "12 gniewnych...". Choć grał de facto główną postać filmu, na ekranie było go mało.
Dlatego na najciekawsze kreacje wyrastają grany przez Waltera Pidgeona lider senackiej większości (swoją drogą przypominający Carlitosa z Legii :D) i nieodżałowany Charles Laughton w skrojonej idealnie pod niego (i niestety ostatniej w życiu) roli charyzmatycznego senatora Cooleya, który chce utrącić kandydaturę zgłoszoną przez prezydenta.
Dobre kino w starym stylu.